sobota, 31 grudnia 2016

W pogoni za przeszłością

Śmieszny tytuł, co? W końcu większość napisałaby za marzeniami, za planami... w sumie nie wiem za czym. Ale tym razem nie ja.







Od razu należałoby wyjaśnić, o co tej istotce chodzi. W skrócie o to, że wielu rzeczy nigdy bym nie zmieniła. To nie tak, że nie lubię żadnych zmian. Osobiście uważam np., że sikanie do kibla jest wygodniejsze od sikania do nocnika. Poważnie. Ale nie każda zmiana rzeczywistości jest równie dobra.

Tak jakoś na początku roku pisałam, że usilnie próbuję wejść w nowy plan, jakim jest liceum. Przyzwyczaić się do nowych godzin, wejść w nowe buty, spróbować nowych kibli... Dobra, dobra już kończę. I w sumie nawet mi to (czasami) wychodzi. Chyba póki co moim największym problemem jest lenistwo. I to nie tak, że ja siedzę w domu i piszę na komputerze (tak jak np. teraz...)  marnuję swoje życie, tylko o to, że... ja go właściwie nie mam. Niestety po ciężkim dniu albo i całym tygodniu trudno mi ogarnąć swoje cztery litery i przejść się z psem na intensywny spacer. Zwyczajnie brak mi na to sił, a przypuszczam, że spacer z omdlałym jest wybitnie mało interesujący. Jednak biorę się za siebie i wracam do swoich nawyków, do nawyków z przeszłości. A jakie to nawyki?

Trzynastoletnia Karolina codziennie rano o szóstej wychodziła ze swym brykającym szczeniakiem na pole (yep, jestem z Małopolski i żadnego dworu - póki co - nie posiadam), by porzucać mu zabawki, poćwiczyć sztuczki i poświęcić mu jak najwięcej minut przed wyjściem do szkoły. I tak cztery razy dziennie. Na każdym spacerze - i tym o 6, i tym o 21. Napisałam, że ze szczeniaczkiem, ale ten nawyk nieco mniej intensywnie, ale utrzymywał się przez lata. Szkoła była i to piątkowa, ale po spacerze. Najpierw był spacer pies, potem cała reszta świata. Przypomniał mi o tym spotkany świeżo upieczony właściciel shiby, który... widział nas, jak dzień w dzień wychodziliśmy poaportować o szóstej. Wracając do domu, miałam łzy w oczach.


A co się ostatnio u nas działo?

Kilka tygodni temu byłyśmy na spacerze z Megi, czarno-białą kundelką mojej przyjaciółki, która, nawiasem mówiąc, jest adoptowana. Megi, nie koleżanka! Suczka okazała się być zalękniona bardziej niż się spodziewałam, o czym byłam ostrzegana, więc byłam naprawdę naiwna, myśląc, że tak po prostu trafi do teenowego friendzone'u. Teraz wiem, jaki duży błąd popełniłam w trakcie spaceru - dodałam bodziec wywołujący strach (inny pies, nawet całkiem ignorujący) do innego takiego bodźca (park, który jest niedaleko, ale kundelka do niego nie chodzi), co razem z niepewnym siebie charakterem psa utworzyło książkowy obraz paniki. Przez całe popołudnie plułam sobie w brodę, że tego wcześniej nie przewidziałam i w myślach obrałam najbardziej pozytywny scenariusz, zamiast wcześniej połączyć pewne fakty. Jedynie usprawiedliwia mnie to, że nigdy wcześniej nie widziałam tego psa i jego reakcji na różne rzeczy. Tak czy inaczej, pies jest już po konsultacji z behawiorystą i mocno trzymam kciuki za tę dwójkę, z którym mam nadzieję, że pójdę jeszcze kiedyś na spacer i tym razem oba psy będą się miło spędzać czas! 

Niedawno zaliczyliśmy też pierwszy trening frizglity. Taki domowy oczywiście i decyzja o nim została podjęta dość spontanicznie, więc w międzyczasie... pogubiłam się w zasadach. Ćwiczyłyśmy tylko z tunelem, bo hopka została poza miastem i byłam naprawdę pewna, że po przeszkodach pies ma obiec przewodnika. No, właśnie nie ma... Mimo wszystko sport mi się spodobał, jest ciekawym urozmaiceniem łączącym agility i frisbee. Teenie w "naszej formule" całkiem fajnie szło, jak zawsze bardzo się starała łapać dyski. Trochę omijała tunel mimo bardzo pomocniczego handlingu i... obecności tylko jednej przeszkody, ale mózg pracował i usilnie próbował połączyć te dwa sporty, co nakazano mu po raz pierwszy, więc wszystkie niedociągnięcia wybaczam i cieszę się z dużego zaangażowania podczas całego tego treningu (oprócz frisbee i frizglity, robiłyśmy jeszcze elementy obi, żeby nie tylko ciałko było zmęczone).







Ćwiczymy też sztuczki, a bywa z tym różnie i teraz obrałam za cel stanie na łapach z tylko jednej strony ciała. Idzie opornie, ale przebłyski geniuszu też bywają, więc uroczyście przysięgam, że knuję coś niedobrego i tę sztuczkę doprowadzimy do końca i kropka. Nie wiem jak, ile nam to zajmie i czy pies szybciej nie nauczy się latać, niż to robić, ale tym razem się nie poddam. Ponadto chcę od dłuższego czasu pojechać na trening agility do klubu i tuż przed napisaniem tego posta napisałam już do właścicielki toru, więc zrobię wszystko, by znowu spróbować tego sportu. //22 grudnia:
Byłyśmy dzisiaj na torze w Białym Psie. Godzina 17, nieco zimno i wokoło ciemno. Pies co pewien czas rozproszony (w końcu ktoś musi kontrolować cały świat, nie?), nieco wokalizujący i hopsający mi na nogi podczas przerw, ale... biegał. Z takim samym entuzjazmem na
każdym wejściu! To był pierwszy trening agility w moim życiu, który był po prostu genialny i będę go niesamowicie wspominać. Czasem musiała podejść do płotu i sprawdzać, czy na pewno nie ma tam mojego taty, ale tylko między sekwencjami i sama jej na to pozwalałam, a kiedy ćwiczyła... wymiatała na maksa.

Kompletuję też prezenty bożonarodzeniowo-mikołajkowe, bo przyznam, że zdarzało mi się nie popisać pod tym względem, ale w tym roku tak nie będzie! Nie będę póki co zdradzać, co za gifty planuję, zresztą dla części osób byłyby to minizakupy, ale w skrócie zamawiam kilka rzeczy, które chodzą mi po głowie od jakiegoś czasu - trochę do zabawy, trochę do noszenia i jakąś przekąskę jako rewanż za te wszystkie pierniczki i stół wigilijny. Może też sama coś pierwszy raz upiekę (moje zdolności kulinarne wykarmiłyby chyba tylko roztocza). Kto wie. //22 Zostanę pewnie przy tej wersji o roztoczach, ale za to faktycznie udało mi się kupić kilka rzeczy, o których od dawna myślałam i jestem z nich zadowolona.




///Niektórym w tej chwili się wydaje, że połowa posta nie pasuje do drugiej. Otóż nie. Agility to moje dziecięce marzenie i biorąc psa, od dawna chciałam je ćwiczyć, ale nie miałyśmy wtedy możliwości do tego. Moim jednym z planów było też spotykanie się z innymi psiarzami na spacerach, o czym również była mowa. Od wakacji trochę był z tym zastój, więc postaram się do tego wrócić. Sztuczki kiedyś ćwiczyłyśmy kilka razy dziennie i planuję do tego wrócić, bo dawało to najlepsze efekty, a pies był psychicznie zmęczony, czego teraz często mu brakuje i potrafi się o tym głośno dopominać. Zdarzyło mi się też nie dać mu prezentu na gwiazdkę (sic!). Jak pewnie, teraz już się domyśliliście ten post to cofnięcie się w przeszłość i naprawienie starych błędów, których żałuję.


A tu taki bonus humorystyczny:
Zmierzcha się. Nagle ktoś schodzi na dół, do wąwozu, gdzie niegdyś znajdowało się stare wysypisko śmieci. Dzisiaj nie pozostało po nim wiele, albowiem wąwóz stał się częścią lasu, a las częścią wąwozu. Gdzieniegdzie spod mchu wyrasta stary but czy oderwana głowa dziecięcej zabawki na zawsze utulonej do snu wśród zszarzałego runa. Wie, czego szuka, ale jeszcze tego nie widzi. Przykuca. Z góry słyszy narastające dźwięki wydawane niewątpliwie przez ludzi. "Tam ktoś jest!" - mówi nerwowo docierający z góry głos. Nieznajomego przechodzi dreszcz, by zaraz potem na jego twarz wstąpił nieokreślony uśmiech. - Kto to był? Menel? Psychopata? Może eksplorator Zony (Czarnobyl)? Nie, to tylko psiarz robiący swojemu psu zdjęcie. :D  Wesołych Świąt! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz