piątek, 7 lipca 2017

Zwariowane dni

Można by powiedzieć, że należę do dość pokręconych osób. Takich, które potrafią popatrzeć sobie w twarz i się z niej zaśmiać, mają dystans do siebie. Kto wie, może to pewna technika przetrwania w tym całym zawirowanym świecie. Moim świecie. Generalnie moja teoria głosi, że ja specjalnie popełniam błędy, bo podświadomie chcę, by coś się działo. Nie wiem, czy tak jest naprawdę, po prostu ze mnie pechowiec. Taki, który nie widzi problemu w tym wszystkim, to jest zwyczajnie zabawne.

I się zaczęło. Postanowiłam sobie, że właśnie w ten dzień wezmę psa i pojedziemy na Bagry (krakowskie jezioro). Przyznaję, nigdy tam nie byłam. I pogoda nieszczególnie chciała współpracować. Jednak ja tak mam. Chcę teraz, zaraz i po to idę. Droga na Bagry z przeciwległego końca miasta to, krótko mówiąc, katorga. Jedzie się bardzo długo i co pewien czas przesiada. I wiecie co? Byłam już na przystanku, na którym od Bagrów dzielił mnie jeden autobus. Niestety się odwróciłam. Chmury ułożyły się w typową burzę. No nie! Tu już nawet nie chodziło o mnie i o psa. Jak zmoknę, to przeżyję (właściwie to nawet wzięłam parasol). Tylko że nikt nie miał pojęcia, gdzie byłam i co będę robić w przypadku ewentualnej burzy. Nie chciałam, by ktoś się o mnie martwił w tak beznadziejnej sytuacji jak ta, w końcu to już nie spacer po okolicy, tylko znalezienie się na drugim końcu miasta w nieznanym miejscu. Stchórzyłam i przeszłam na powrotny przystanek.

Jak się domyślacie, burzy oczywiście nie było. Wracając, postanowiłam, że na przekór nie zmarnuję tego dnia. Wysiadłam przy małym parku, w którym nigdy nie byłam, choć przejeżdżam tędy dzień w dzień. Miał nawet wybieg dla psów. Okropnie nudny park. Mimo śladowej energii, podjęłam się drugiej próby i wysiadłam przy kolejnym parku. Tym razem dobrze mi znanym, bo znajdującym się półtora kilometra od domu. Jego niewątpliwą zaletą jest rzeka, która daje możliwość wodowania psa. 
Tutaj wygłoszę swoją kolejną teorię. Świat daje ci profity za możliwość skopania ci tyłka, czyli inaczej mówiąc, po doświadczeniu pewnej ilości zła, doświadczasz pewnej ilości dobra, żeby zbyt szybko się nie zabić. Ot, dla równowagi. Działa też w przeciwną stronę. W takim właśnie momencie spotkała mnie iskierka radości. Teena jako konik morski beztrosko biegała sobie za patykiem, sadząc susy przez wodę. Wtedy to udało mi się ją wykiwać (bo kto powiedział, że iskierka radości nie może być demoniczną iskierką). Przyglądnęłam się dnu, aby nie przesadzić (nie umiem pływać tak w razie czego) i rzuciłam umyślnie patyk tak, by z powodu braku gruntu pod nogami suczka była zmuszona do płynięcia. Udało się! Tego się nie spodziewała, cwana! Prawdopodobnie próbując nieco walczyć o życie (demoniczna iskierka?) i uniknąć zatonięcia, musiała w końcu poruszyć tymi nogami w wodzie. Niezmiernie się ucieszyłam, bo przypominało to przez kilka sekund pływanie, a ten pies bynajmniej nie ma pojęcia, co to znaczy.



Potem spotkała nas w sumie na swój sposób miła sytuacja. Pańcia, widząc że pies po wyjściu z wody dostawał głupawki (takiej w której się pędzi jak szalony), postanowiła to wykorzystać i podeszła do przypadkowych właścicieli psów (jamnik i dwa foksterriery), aby nakłonić łaciatego konia do zabawy. Na reakcję fokterrierki nie musiałam czekać, bo widać było, że ma dużo energii, a jamniczek nie był skłonny do psot. Początkowo Teena jak zawsze okazała rezerwę, ale przy zachętach (wredna pańcia wprawdzie rzadko, ale raz na pewien czas każe pieskowi sobie radzić samemu) udało ją się przekonać do wspólnego pobiegania. Dla nas to korzystne, bo Teena już od lat nie mogłaby się wpisać w kolorowy (i równocześnie ryzykowny) obrazek z psich wybiegów, zamiast tego woli spacer co najwyżej ze znajomymi psami i ewentualnie krótkie powitania, zabawy są rzadkie. Jakkolwiek by na to nie spojrzeć, nie można odmówić wspólnej zabawie psów zalet takich jak szybkie spalenie energii i wyrabianie mięśni (gwałtowne zawroty, skoki, przewroty), a przy zmarnowanym dniu właśnie tego potrzebowałyśmy! Obserwowałam w takiej sytuacji jej słabsze momenty, sposoby wyjścia z sytuacji i co ważne - radzenie sobie bez użycia zębów i napadów histerii. Nie powiem, potrafiła przerywać i kontynuować zabawę, i to naprawdę w dobrym stylu. Jestem dumna.

W naszym szalonym życiu nigdy nie brakuje też zbytniego spokoju, więc przytrafiła nam się również piesza wyprawa na inne jezioro, które wspaniałomyślnie znalazłam na mapie google. Cóż, tu dużo pisać. Okazało się, że zbiornik jest prywatny i ogrodzony, bo należy do ośrodka badawczego roślin, który dodatkowo utrzymuje konie. Widziałyśmy więc z bardzo bliska sympatycznego białego kucyka, którego Teena się bała. Wracając, stwierdziłam, że pójdziemy do jeszcze jednej pobliskiej miejscowości, aby chociaż nabić trochę kilometrów, skoro nie dotarłyśmy do rzeki. Niestety, zgubiłyśmy się. W pewnym momencie, po wyminięciu wszystkich domów, zeszłyśmy do lasu, nie znałam tej jego strony, ale byłam pewna, że wiem, gdzie jestem. Przeceniłam u siebie jego znajomość i dotarło do mnie w którymś momencie, że nie mam pojęcia, co to za ścieżka i że możemy w ogóle nie trafić na te nam znane. Na szczęście udało nam się tą samą trasą wyjść, co weszłyśmy. Wciąż miałam jednak z tyłu głowy niepokój, bo nie potrafiłam znaleźć w tej wiosce drogi do domu. I tutaj pierwszy raz tak zgubiłam się na spacerze oraz pierwszy raz, naprawdę pierwszy w moim życiu, posłużyłam się mapą w terenie. Taką na telefonie, bo przecież materialnej nie mogłam sobie wyczarować. Na szczęście się udało i kamień spadł mi z serca, kiedy rozpoznałam znaną mi polną ścieżkę.

Wiedziałam, że trzeba sobie zrekompensować to jeziorko (a raczej jego brak), więc nazajutrz wsiadłam w autobus i pojechałam z psem nad zalew, o którym dowiedziałam się z lokalnej psiej grupy. Ten wyjazd akurat był naprawdę udany. Trafiłyśmy nad naprawdę ładne jezioro otoczone parkiem. Posiada ono coś, co można by nazwać plażą, choć nie jest to do końca trafne określenie. Przypomina to raczej miejsce, gdzie fale morza  stykają się z lądem i obmywają piasek, ponieważ suchego piasku tam po prostu nie ma. Ochoczo zdjęłam buty (choć nikt tego poza mną nie robił) i weszłam tam z psem, bo pseudoplaża jest naprawdę sympatyczna! Udało się wtedy nakłonić Teenę, by przeszła razem ze mną przez granicę plaży i weszła do głębszej wody. Wygląda na to, że wtedy pierwszy raz w życiu naprawdę pływała, czasem stylem konika morskiego, ale ogólnie widać było, że pies jednak wie, w jaki sposób można płynąć.




Kolejnym naszym takim wypadem było lawendowe pole. I tutaj, kiedy nawigacja zawiodła, przydały się moje niesamowite umiejętności prowadzenia po mapie google, które nabyłam kilka dni wcześniej. Pojechałam tam razem z tatą i, no cóż, wiadomo jak to musiało być z psem, który ma lęk separacyjny. Nie pomagało też ostre światło, które sprawiało, że na ekranie aparatu prawie nic nie widziałam, a przecież na heliosie muszę cały czas kontrolować ostrość. No nic, kilka zdjęć się udało zrobić. Część podgatunków lawendy naprawdę mi się podobała, ale niestety chyba ani jeden nie miał już zapachu.

Naszych wakacyjnych tripów nie ma końca i dziś wybrałyśmy się ponownie nad zalew, ale tym razem z Martą i Figą. Trochę wstyd, bo znamy się od 4 lat, a psy dopiero pierwszy raz jechały razem autobusem! Autem już im się raz zdarzyło. Po jeździe poprzedzonej próbą pocięcia mnie kagańcem (dzięki, łaciata suczo, też cię kocham), poszłyśmy w to samo miejsce, na moją nową plażę i znów postanowiłam spróbować wodować Teenę. Tym razem niestety suczka wykazywała jakieś opory przed zejściem z tego ograniczenia plaży i wejścia do wody, więc widząc zabawkę poszczekiwała i piszczała, nie chcąc wejść do głębokiej wody. Postanowiłam w takiej sytuacji ją po prostu do niej delikatnie włożyć, bo już się w niej znalazłszy nie protestowała i nie uciekała, tylko chciała zdobyć zabawkę, by dopiero wtedy wybiec z nią na brzeg. Po kilku takich próbach już sama wchodziła ze mną do głębokiej wody i nie wynosiła zabawek. Wymyśliłam też głupawą zabawę, by pomóc jej w pływaniu. Sucz chwytała pullera, a ja powoli ciągnęłam ją w wodzie niczym dmuchany ponton. Wygląda na to, że jej się to podobało, bo jakby nie patrzeć, w ten sposób była ciągnięta ku powierzchni i łatwiej się przy niej utrzymywała, a chwyt zabawek ma pewny i mocny, więc nie stanowiło to dla niej problemu. Później poszła w ruch piłeczka, którą na końcu jej rzucałam i biegłam w kierunku, a ona musiała płynąć i ją przechwycić. Nie omieszkała też się poszarpać w wodzie na własne życzenie, bo czemu by nie.

Następnie porzucałyśmy trochę psom, poćwiczyłyśmy jakieś sztuczki i poszłyśmy do budki w parku na frytki. Wracając, okazało się, że genialnie wstrzeliłyśmy się godzinowo ze spacerem, bo jadąc autobusem, widziałyśmy ulewę, a nad jeziorem co najwyżej ledwie że kropiło i to tylko przez krótką chwilę. I tak miałam parasol, więc wróciłam do domu całkowicie sucha.





Co jeszcze zamierzamy zrobić? Na pewno postaram się o jeszcze jedną hopkę do agility, bo niestety ciągle nie możemy się dostać na zajęcia w klubie. Poza tym może uda nam się wziąć udział w jakichś psich wydarzeniach czy wyjść z jakimiś innymi psiarzami na spacer, kto wie. Nasz ostatni rekord to 13 km (przekłamany, bo na pewno miałyśmy 14, ale nieważne), więc z pewnością postaramy się uzyskiwać podobne wyniki, a być może nawet go pobić! Innym naszym sukcesem jest nauczenie psa wersji slalomu między nogami, gdzie ja idę tyłem, a on przodem, teraz to tylko szlifujemy. Kupiłyśmy też nową obrożę z furkidz, z której jestem zadowolona, choć na początku wydała mi się dziwaczna i matę chłodzącą. Pewnie zamówię też nowe fastbacki, choć kusi też klatka portable. Ale czy ona w ogóle nam jest potrzebna? Sama nie wiem. :)